Okładka

[Strona Główna]

Internet jako przedmiot filozofii kultury

[Poprzedni rozdział]­><­[Spis treści]­><­

Część II. Internet w filozofii kultury

Rozdział 2. Internet jako archiwum tekstów.

Wstęp

Kulturę można scharakteryzować poprzez jej materialne wytwory. Przedmioty tworzone w jej ramach, takie jak teksty czy dzieła sztuki, pozwalają nam snuć rozważania odnoszące się do ich ideowego tła. Czasy obecne zaś zaowocowały przedmiotami, które są mniej materialne niż bywało to dawniej. Właśnie Internet stał się bogatym w zasoby archiwum takich przedmiotów, bardzo charakterystycznych dla współczesnej kultury.

Przede wszystkim należy zwrócić uwagę, że przedmioty by w ogóle znaleźć się w Sieci muszą przejść znaczącą transformację. Można ową transformację, za Nicolasem Negroponte, opisać jako przejście od dystrybucji atomów do dystrybucji bitów. Na czym polega zmiana? Negroponte zauważa, że coraz mniejszy procent ludzi produkuje, a większość ludzi zarabia na życie poprzez oferowanie usług lub informacji. Widzi tu wyraźne przejście od produkcji i dystrybucji przedmiotów (atomów), do produkcji rzeczy mniej namacalnych - usług i informacji (bitów). Bardzo istotne znaczenie odgrywa to na rynku kultury. O ile dawniej skupialiśmy się na przedmiotach - takich jak książki, kasety i tym podobne - o tyle dziś coraz częściej mamy do czynienia wyłącznie z bitami, z informacją pozbawioną tak tradycyjnej, atomowej podstawy.

Jak bardzo radykalna jest to zmiana, można pokazać na przykładzie literatury. Wystarczy porównać tradycyjną, papierową książkę, z jej elektronicznym odpowiednikiem. W pierwszym przypadku mamy w ręku namacalny przedmiot. Możemy go dotykać, powąchać, czytać w łóżku i tak dalej. Taka książka jest czymś bardzo konkretnym. Nie da się już tego powiedzieć o książce w formie elektronicznej. Gdzie właściwie jest książka? Czym jest? Zbiorem bitów zapisanych w pamięci komputera. Jest czymś ulotnym, nie istniejącym niemal. Czymś, do czego uzyskujemy dostęp tylko dzięki komputerowi. Naturalnie przejście do atomów do bitów nie dotyczy wyłącznie książek. Wszelkie materialne wytwory kultury ludzkiej znajdują swoje wirtualne, elektroniczne odpowiedniki. Literatura, muzyka, obrazy - wszystko to dostępne jest już w formie elektronicznie zapisanych ciągów zer i jedynek. To cecha cyfrowej ery komputeryzacji.

Należy przy tym zaznaczyć, że zmiana formy atomowej na cyfrową ma swoje zalety. Po pierwsze znacząco ułatwia dystrybucję, równocześnie utrudniając czerpanie z niej korzyści. Dla materiału w formie cyfrowej nie istnieją we współczesnym świecie granice. Z łatwością można przesłać plik z jednego kraju do innego, korzystając choćby z Internetu. Co więcej powielanie plików jest znacznie łatwiejsze niż wykonywanie kopii "atomowych". Przepisanie księgi w Średniowieczu mogło trwać miesiącami. Wydrukowanie kolejnego egzemplarza książki to już kwestia minut. Skopiowanie pliku zawierającego książkę zajmuje sekundę. Owa łatwość rozpowszechniania i powielania szybko stała się solą w oczach ludzi zarabiających pieniądze dzięki dystrybucji. Trudno sprzedawać kolejne egzemplarze książek czy płyt, kiedy ich zawartość można zdobyć za darmo i w kilka chwil. Zmiany sięgają jednak głębiej.

Przejście od formy atomowej do cyfrowej znacząco zmienia sam kształt przedmiotów kulturowych oraz nasz sposób postrzegania ich. Siłą rzeczy rodzić się muszą nowe standardy estetyczne czy interpretacyjne. Przyjrzyjmy się tym zmianom na przykładzie jednej z najważniejszych w dziejach ludzkości kategorii przedmiotów kulturowych - tekstów.

Zmierzch ery Gutenberga

Używanie pisma jest dla dzisiejszej kultury czymś bardzo naturalnym. Zapisujemy swoje myśli, plany na najbliższe dni czy listy zakupów. Warto jednak zauważyć, że początki nie zapowiadały tak masowej kariery pisma, było ono bowiem czymś znanym tylko wybrańcom. Pierwsze pisma służyły bądź to do prowadzenia rachunków i księgowości, bądź też do przechowywania wiedzy, która z założenia miała być wiedzą tajemną. W wielu kulturach (za przykład może posłużyć Egipt lub cywilizacje mezoamerykańskie) pismo było czymś niemal magicznym, znanym wyłącznie kapłanom.

Znacznie mniejszym szacunkiem obdarzano pismo w Europie, na przykład w starożytnej Grecji. Pamiętajmy, że pierwsze dzieła literackie nie były spisywane. Większą ufność pokładano wówczas w pamięci pieśniarzy, którzy chodzili między miastami i wyśpiewywali dzieje Odyseusza, wystukując rytm laską. Miało to swoje konsekwencje - warto zauważyć, jak ten sposób przekazywania opowieści wpłynął na formę eposów. Konieczność zapamiętywania i wyśpiewywania tych dzieł wiązała się z koniecznością nadania im formy ułatwiającej zapamiętanie. Stąd rozpowszechniona była forma pieśni, w której rytm odgrywał rolę mnemotechnicznej podpórki dla pamięci pieśniarza.

Również naukowcy, czyli pierwsi myśliciele i filozofowie, nie darzyli pisma zbyt dużym zaufaniem. Wiedzy nie należało powierzać papierowi. Znamiennym przykładem jest Platon, który w Liście VII wyznaje, że prawdziwie istotnych informacji zapisywać nie należy. Tylko przekazanie ich ustne, w żywym dialogu, daje gwarancję dobrego zrozumienia słów przez odbiorcę. Słowa spisane podatne są na mylne interpretacje. Są bezbronne. W rozmowie istnieje możliwość natychmiastowej korekty błędów. Inne argumenty przeciwko pismu odnaleźć możemy w Fajdrosie. Ustami króla Tamuza Platon stwierdza, że pismo zabije pamięć, gdyż ludzie przyzwyczają się czerpać wiedzę z zewnątrz, nie zaś z wnętrza siebie. W konsekwencji mądrość prawdziwa zastąpiona zostanie pozorem mądrości. Zapewne nie przypadkiem Platon nie pisał traktatów, lecz dialogi, które mogły być rodzajem kompromisu pomiędzy słowem mówionym a pisanym. Ale i tak przypuszcza się, że swych najważniejszych nauk Platon nawet dialogom nie powierzył.

Pismo miało w sobie jednak spory potencjał, który już wkrótce zaczął dochodzić do głosu. Umiejętność pisania i czytania zaczynała się rozpowszechniać. Zapisywanie swych dzieł, tak literackich, jak i filozoficznych, stało się normą. O wadze, jaką ludzie Średniowiecza przykładali do pism, świadczyć może choćby to, jak zawziętą walkę toczono z pismami heretyków. Niszczono je bezlitośnie, by nie pozostał żaden ślad heretyckiej myśli. Tu już pismo było postrzegane jako pewne zagrożenie, gdyż umożliwiało trwanie i rozpowszechnianie idei nie uznawanych przez ówczesne władze. Równocześnie w wielu klasztorach zespoły skrybów pracowały nad kopiowaniem prawomyślnych pism, by zapewnić trwanie właściwej wiedzy. Niewątpliwy to dowód doceniania potęgi tkwiącej w piśmie. Pióro mogło już rzeczywiście stać się potężniejsze od miecza.

Potem pojawił się druk przy użyciu ruchomej czcionki. Raz jeszcze przywołać musimy wynalazek Jana Gutenberga, ponieważ wraz z wynalezieniem tej techniki druku zaszły spore zmiany w sposobach funkcjonowania tekstów. Nie tylko pojawiła się wspomniana wyżej możliwość masowej produkcji kolejnych egzemplarzy tekstów, lecz także wytworzyła się instytucja drukarzy i wydawców. Miało to kolosalne znaczenie dla kształtowania się norm i zwyczajów edytorskich. Gdy książki kopiowano w klasztorach, produkujących stosunkowo niedużą ilość egzemplarzy, nie było możliwości wyznaczania norm. Zbyt wielka była różnorodność zwyczajów, zbyt mały stopień rozpowszechnienia którejkolwiek ze szkół. W momencie, gdy zadanie formowania książek przejęły drukarnie, mogące produkować niezliczone egzemplarze tekstów, znów zjawił się ktoś, kto mógł wyznaczać normy. Mówiąc nieco dokładniej, większość norm wyznaczała technologia. W książkach mogło pojawić się tylko to, co mogło zostać wydrukowane na sprzęcie, którym dysponowali drukarze. Zatem tańsze, bardziej masowe wydania książek unikały ilustracji, których mniej więcej do XIX nie sposób było dobrze wydrukować [25]. Maszyny decydowały o kroju stosowanych czcionek, gdyż niektóre wzory były bardziej czytelne, niż inne. Ustalono zasady właściwego doboru proporcji - marginesów, interlinii, wielkości liter itp. Nawet zwyczaj używania czarnych liter na białym tle miał podstawy ekonomiczne - tak jest po prostu taniej i łatwiej. Wszystkie te zasady decydują o tym, jak po dziś dzień wyglądają książki. Wynalazek druku na długie lata zdominował rynek książek. Ale teraz czas jego panowania się kończy.

Wiele wskazuje na to, że tradycyjna, drukowana książka, wraz z opisanymi wyżej kanonami estetyki, odejdzie wkrótce do lamusa. Oczywiście nadal będą pojawiały się teksty papierowe - drogie i luksusowe wydania na specjalne okazje. Ale książki mogą stać się wkrótce taką samą rzadkością, jaką dziś są rękopisy czy zwoje. A wszystko to za sprawą komputerów. Wiele głosów podnosi się przeciw elektronicznym książkom, które podobno nie będą w stanie zastąpić papieru. Mówi się o tym, że nie sposób czytać elektronicznej książki w wannie, zabić nią muchy, a w ogóle czytanie z ekranu monitora jest niewygodne i szkodliwe dla zdrowia. Ale teksty elektroniczne (zwane czasem e-tekstami) niosą w sobie wiele nowego. Wygodę, łatwość indeksowania i przeszukiwania, łatwość i szybkość kopiowania, które mogą sprawić i prawdopodobnie sprawią, że trwający od połowy tysiąclecia czas dominacji druku skończy się. Przyjrzymy się temu jak kończy się era Gutenberga, obserwując funkcjonowanie tekstów w Internecie.

Jak tekst pojawia się w Sieci?

Spróbujemy rozważyć wady i zalety pajęczyny WWW jako miejsca elektronicznych tekstów. Zacząć należy od zrozumienia sposobu, w jaki teksty umieszczane są w Sieci. Kiedy używając przeglądarki oglądamy internetowe witryny, widzimy dzieło poniekąd gotowe. Autor strony włożył trochę wysiłku w to, by wszystko wyglądało zgodnie z jego zamierzeniami. Naturalnie natrafiał na pewne ograniczenia - efekty, które mógł uzyskać i te, których uzyskać nie mógł zależą od możliwości samego internetowego środowiska. Zatrzymajmy się przy tym, abyśmy poznali możliwości i ograniczenia tego systemu. Zacznijmy od kwestii technicznych.

Strony internetowe przesyłane są w formie czystego tekstu (plain text [26]). Wynika to z uwarunkowań technicznych - przesłanie czystego tekstu jest bardziej ekonomiczne, niż używanie przeróżnych formatów wyrzucanych przez edytory tekstu. Jednak czysty tekst pod wieloma względami nie jest zadowalający. Dla polepszenia czytelności tekstu konieczne jest nadanie mu pewnej struktury logicznej, sformatowanie go w sposób bardziej wyrafinowany, niż na to pozwala czysty tekst. W sieci WWW do formatowania służy specjalny język - HTML. Do czystego tekstu dodaje się specjalne znaczniki (tags), które informują przeglądarkę o tym, w jaki sposób ma wyświetlić oznaczony tekst. Są to krótkie ciągi znaków umieszczane w nawiasach trójkątnych. Dla przykładu -- umieszczenie tekstu pomiędzy znacznikami <B> </B> powoduje jego pogrubienie podczas wyświetlania na ekranie. Przy tym, o czym należy pamiętać, pogrubienie (czyli - ogólnie mówiąc - interpretacja znaczników) wykonywane jest dopiero przez przeglądarkę. Już po przesłaniu tekstu na nasz komputer. Dzięki temu widzimy na ekranie sformatowany tekst, który przesyłany może być jako tekst czysty.

Możliwości języka HTML są dość duże. Pozwala on na umieszczanie tekstu w tabelach, używanie różnych wielkości i krojów czcionek. Pozwala to uporządkować tekst, nadać mu widoczną strukturę logiczną (akapity, nagłówki różnych poziomów itp.). Możliwe jest także zmienianie koloru liter i tła, wzbogacanie tekstu grafiką, a co najważniejsze - jest to język hipertekstowy. Możliwe jest więc umieszczanie w nim odnośników do innych stron. Już samo to daje nam repertuar środków znacznie przekraczający możliwości wydawnictw papierowych. Na tym jednak możliwości WWW się nie kończą. W celu dalszego ubarwienia tekstu można na swych stronach umieszczać dodatkowe programy (tzw. applety) i skrypty, które czasem potrafią być niezwykle użyteczne (a czasem są po prostu ładne). Ostatecznym efektem może być strona, na której autor prócz tekstu wzbogaconego grafiką, oferuje nam także muzykę do słuchania w tle, animacje lub filmy do oglądania i wiele innych rzeczy. Jak widać bardzo oddaliliśmy się już od papieru. Twórca strony internetowej ma znacząco większą swobodę formalną, niż było to dawniej możliwe. Niestety nie zawsze za wyrafinowaną formą idzie równie atrakcyjna treść, ale nie wszystkim to przeszkadza. W każdym razie tworząc tekst z myślą o umieszczeniu go w Sieci, mamy znacząco bogatsze możliwości formalne, niż było to w przypadku tekstów drukowanych. Ale nasuwa się pytanie - co z tego?

Jay David Bolter w książce Writing Space pisze, że żyjemy u schyłku ery druku. Teraz jeszcze druk w dużym stopniu wyznacza to, czym jest tekst i to, jakim jest. Narzuca pewien linearny sposób poznawania tekstu, a co za tym idzie konieczne jest odpowiednie, linearne przedstawienie zawartej w tekście myśli. Książki czyta się od początku do końca, od deski do deski. Zatem i myśl musi być przedstawiana tak, by jej linearne odczytanie stało się możliwe. Jest to element tego, co Walter Ong nazwał logiką druku. Tymczasem rozwój elektroniki uświadomił nam, że tekst drukowany to tylko jedna z wielu, specyficzna forma piśmiennictwa. Elektroniczne teksty wniosą z sobą nowy rodzaj piśmiennictwa, z własną logiką. Komputery wprowadzają teksty w nowy wiek. Zmiany widać przede wszystkim w strukturze i formie tekstów.

Od razu warto podkreślić to, że zanik logiki druku nie jest czymś specyficznym dla Internetu. To nie pojawienie się Sieci spowodowało zmianę. Odchodzenie od logiki druku jest tylko jednym z elementów szerszych przemian zachodzących we współczesnej kulturze. Jednak warto rozważyć te zmiany w tym miejscu, gdyż w Internecie niewątpliwie bardzo wyraźnie widać przechodzenie od ery piśmiennictwa do ery e-piśmiennictwa (e-literacy).

Logika tekstu a logika e-tekstu

Otwarta struktura

Zacznijmy od przyjrzenia się zmieniającej się strukturze tekstów. Druk narzuca pewne ograniczenia. Książka drukowana przejęła kształt po funkcjonujących już od wczesnego Średniowiecza kodeksach. Składa się ona z określonej liczby ponumerowanych stron, które umieszczone są w pewnym porządku. Niejako narzuca to właściwą kolejność czytania tekstu. W efekcie książki drukowane czytamy w sposób linearny, bo taką kolejność sugeruje ich forma. Przez niektórych jest to traktowane jak poważne ograniczenie. Dość skrajny przykład walki z tak rozumianą logiką druku przytacza Umberto Eco w swoich rozważaniach dotyczących dzieła otwartego. Mowa o Księdze Mallarmego, pisarza z końca XIX wieku.

Mallarmé nigdy nie ukończył tego dzieła - pozostało we fragmentach i szkicach. Z uwagi na rozważane zagadnienie interesujący jest sam formalny projekt owej księgi. Wyobraźmy sobie szereg luźnych kartek, poszczególnych stronic tekstu. Kartki są pozbierane w grupy, składające się na kolejne zeszyty Księgi. Zeszyt to zbiór stronic umieszczonych w złożonej w pół większej kartce. Na niej znajdujemy początek i koniec zeszytu. Na resztę składają się stronice, których kolejność oczywiście jest dowolna -- możemy je dowolnie przekładać czy tasować. Podobnie dowolna jest kolejność czytania poszczególnych zeszytów. Jaki jest cel takiego akurat skonstruowania utworu? Dzięki temu możliwe miało stać się uzyskanie zupełnie otwartej struktury - dzieła, które zawsze, podczas każdej lektury, byłoby tworzone od nowa. Wielka ilość możliwych kombinacji miała otworzyć cały wszechświat możliwych tekstów, zamknięty w tych stronicach. Można dyskutować na temat tego, na ile wartościowy i potrzebny był to projekt. Nie ulega jednak wątpliwości, że w dzisiejszych czasach zrealizowanie takiego projektu byłoby znacznie łatwiejsze, niż wówczas. To, co próbował zrobić Mallarmé, to po prostu próba walki z logiką druku. Dziś taka walka jest już możliwa, właśnie w świecie hipertekstu. Logika tekstu elektronicznego daje twórcom więcej swobody.

Skoncentrujemy się tu na konkretniej formie tekstu, jaką może on przybierać w sieci WWW. Powtórzmy - strona WWW przekazywana jest w formie pliku źródłowego. Plik ten zawiera tekst, oraz dodatkowe znaki interpretowane przez przeglądarki internetowe. W pliku źródłowym tekst jest w jakiś sposób uporządkowany, jednakże końcowa forma - tekst, z którym obcuje czytelnik - to już tylko zestaw ekranów, będący wynikiem odczytania tekstu źródłowego przez przeglądarkę. Kolejność pojawiania się słów na ekranie nie musi być odwzorowaniem kolejności tekstu w pliku. Tutaj znajduje swój wyraz hipertekstualność stron internetowych, czyli możliwość umieszczania w tekście odnośników (linków). Jednym kliknięciem na odnośniku, możemy przenieść się do wskazanego miejsca w tekście. Przy tym droga nie musi prowadzić do tekstu znajdującego się w czytanym aktualnie pliku. Takie połączenie może zaprowadzić na do dowolnego tekstu znajdującego się w Sieci. Kolejność, w jakiej czytamy słowa, zależy więc od decyzji czytelnika. Może on dowolnie poruszać się w sieci połączeń stworzonych przez autora strony (i przez wszystkich autorów stron w sieci WWW). Należy przy tym zaznaczyć, że czytelnik wciąż nie ma całkowitej dowolności. Porusza się, musi się poruszać w pewnej przestrzeni możliwości. To autor decyduje o tym skąd i dokąd prowadzą odnośniki. Rolą czytelnika jest zaś wybieranie dróg.

Linearny porządek tekstu

Nowa, swobodniejsza logika tekstów wykorzystywana jest zarówno przez twórców tekstów beletrystycznych, jak i naukowych. Literat otrzymuje otwartą strukturę, na której może budować swoje teksty. Naukowiec dostaje możliwość umieszczania w tekstach bezpośrednich odnośników do źródeł, na które się powołuje (zamiast wskazywania książek, których dostępność była mniejsza). Może też w swych tekstach umieszczać swoiste skróty, umożliwiające czytelnikowi pomijanie fragmentów mniej ich interesujących, które pozostają interesujące dla innych czytelników bądź też ważne dla kompletności dzieła. Linearna logika druku rozmywa się. Oczywiście można powiedzieć, że teksty (zwłaszcza naukowe) nigdy nie były czytane od deski do deski. Że także książki drukowane pozwalały wędrować pośród odnośników, z tą drobną różnicą, że trzeba to było robić w bibliotece. Jednak decydująca okazuje się wygoda - w przypadku tekstu elektronicznego jest po prostu łatwiej, zwłaszcza, gdy ten tekst znajduje się w środowisku takim jak Internet, gdzie odnośniki mogą nas zaprowadzić do naprawdę niezliczonej liczby tekstów. W tym przypadku Sieć po prostu wyszła na przeciw potrzebom czytelników, ułatwiając im to, co już i tak robili. S pytać można jednak: czy to dobrze?

Oczywiście pojawiają się krytyczne głosy ludzi, którzy w czarnych barwach widzą kończenie się epoki druku. Myron Tuman zauważając te zmiany, wskazuje na to, że wraz z odejściem ery druku, teksty stracą coś bardzo ważnego. Logika druku była potrzebna. Dawała ład, rodzaj autorytetu, na którym mogła oprzeć się kultura. Pozbawienie tekstu tej logiki, wrzucenie go w hipertekstową przestrzeń grozi tym, że umiejętność czytania tekstu, interpretowania go, zaniknie. Czytając elektroniczny tekst niejako poruszać będziemy się ledwie po powierzchni. Wgłębienie się w tekst, które było wymuszane przez logikę druku, nie będzie już potrzebne, ani nawet pożądane. Czytanie tekstów stanie się podobne do przeskakiwania pomiędzy programami telewizyjnymi przy użyciu pilota.

Zarzuty, które stawia Tuman, są niewątpliwie bardzo efektowne. Nie dajmy się jednak zwieść demagogii. Przede wszystkim należy zauważyć, że odchodzenie od linearnego pojmowania tekstów nie jest czymś, co wniosła era elektroniki. Kolejność przekazywania informacji już wcześniej zaczynała tracić na znaczeniu. Warto przywołać tu opisywane przez Waltera Benjamina rozróżnienie pomiędzy doświadczeniem a przeżyciem.

Doświadczenie jest płynne, regulowane przez pamięć. W doświadczeniu napływają do nas nowe bodźce, wrażenia, informacje, które tworzą jedność z tym, co je poprzedzało. Mamy do czynienia z płynną zmianą, rozwojem. Tak można było postrzegać rzeczywistość w końcu XIX wieku. Dziś, zdaniem Benjamina, jest to niemożliwe. Nasze życie znalazło się w jakościowo innej sytuacji. Ilość bodźców, wrażeń i informacji, jakimi jesteśmy zarzucani, przekracza możliwości naszych aparatów poznawczych. Nie jesteśmy w stanie zapanować nad tą masą nowinek, sensacji, ploteczek, kolorowych reklam w gazetach i na ścianach budynków. Doświadczenie zanika. Co nam pozostaje? Przeżycie. Przeżycie związane z masą bodźców, których nie jesteśmy w stanie zintegrować. Przeżycie, które staje się nieustannym szokiem, zadziwieniem. Tego właśnie musi dostarczyć nam artysta - szoku, który wyrwie nas z doświadczenia - przeżycia. W przeciwnym razie jego twórczość nie ma dużych szans wpłynąć na potencjalnego widza. Widz nie jest już w stanie doświadczać. Potrafi przeżywać i artysta powinien być świadom tego faktu. Linearna struktura tekstów odpowiadałaby doświadczaniu świata. Przeżyciu odpowiada przyswajanie wiedzy jako poszatkowanego zbioru informacji.

Dlatego też odchodzenie od linearnej struktury tekstu widać szczególnie wyraźnie w tekstach naukowych. Ile takich tekstów faktycznie czytamy od początku do końca, a ile tylko przeglądamy, wyłuskując z nich potrzebne nam informacje? Zwykły pragmatyzm skłania tu do czytania tylko fragmentów. Wszak życie nie trwa wiecznie. Warto zresztą zauważyć, że takiej praktyce czytelniczej wychodzą na przeciw sami wydawcy książek. Czyż rolą spisów treści i indeksów nie jest właśnie ułatwienie czytelnikowi odnalezienia poszukiwanej informacji bez konieczności czytania całej książki? Rzeczywiście - coraz rzadziej czyta się książki od deski do deski. Dzięki temu jednakże oszczędzamy bardzo dużo czasu.

Ale także w tekstach literackich możemy dostrzec dążenie do wyeliminowania sztywnego uporządkowania strukturalnego. Wielu literatów tak konstruowało swoje dzieła, by złamać nawyk linearnego czytania tekstów. Wspomniana została już Księga Mallarmego, ale istnieją też mniej skrajne przykłady. Wymienić ich można wiele. Walkę z jedynie słuszną kolejnością widać we współczesnych powieściach, takich jak Gra w klasy Julio Cortazara czy Ulisses Jamesa Joyca. Autor pierwszej z nich wręcz zachęca do czytania swojej powieści w dowolnym porządku, choć sam od linearności nie odchodzi daleko. Gra w klasy podzielona została na rozdziały, a nowość kryje się w tym, że autor zaleca, by nie czytać ich po kolei. We wstępie umieszcza klucz, wskazujący jedną z możliwych dróg przechodzenia przez powieść, lecz nie wyklucza innych dróg. Widać tu już pewne złamanie linearności, choć zdawać się ono może tylko pozorne. Wszak powieść zachowuje swój porządek, który po prostu nie pokrywa się z porządkiem stronic w książce. Joyce idzie nieco dalej. Swoją powieść konstruuje tak, że porządek wydarzeń schodzi na dalszy plan. Istotniejsze okazują się same zabawy formą, które w żaden sposób nie zależą od porządku kolejnych rozdziałów.

Wracając do rozważań Benjamina - ludzie przyzwyczaili się do innego postrzegania świata. Przez pryzmat przeżycia, nie doświadczenia. Postman w swoim Technopolu opisuje świat poszatkowany na informacje, które przestają stanowić jedną całość. Współczesny człowiek jest zasypywany tak wielką liczbą danych, że przestaje go interesować to, czy można je zintegrować, połączyć w spójny obraz świata. To bez znaczenia, bo człowiek nie ma czasu ani na budowanie ogólnych obrazów, ani na sięganie pod powierzchnię informacji. Jeśli coś podała telewizja, to jest to prawda. Jeśli informacja płynie od naukowców (najlepiej amerykańskich), to tym bardziej jest prawdziwa. Człowiek nie ma już potrzeby zastanowienia się nad informacją. Nie chce tego. Wizja ta niewątpliwie jest nieco przesadzona, jednak wskazuje na pewne cechy współczesności. Jedną z konsekwencji takiego stanu rzeczy jest odchodzenie od linearności tekstów. Pozwalała ona budować doświadczenie. Nie pozwalała kreować przeżycia. Nie Internet, czy idea elektronicznej książki jest za to odpowiedzialna. One są raczej odpowiedziami.

Integralność tekstu

Sięgnijmy jednak nieco głębiej. Gdy struktura tekstu otwiera się i traci swoją linearność, zacierają się granice pomiędzy poszczególnymi tekstami. W erze druku sprawa integralności tekstu była dość jasna. W zdecydowanej większości przypadków nie było wątpliwości gdzie tekst się zaczyna, gdzie kończy, co do tekstu należy, a co nie. Tekst stanowił pewną całość, wyraźnie wyodrębniając się od tła, od innych tekstów. Przede wszystkim dlatego, że tekst miał formę namacalnego przedmiotu, który miał wyraźne granice przestrzenne. Widzimy gdzie książka ma początek, a gdzie koniec. W Sieci sytuacja robi się bardziej skomplikowana. Tekst w Internecie nie ma granic. Skoro czytelnik może w dowolnym momencie, poprzez łącze hipertekstowe, przeskoczyć do dowolnego fragmentu czytanego tekstu, a nawet do dowolnego fragmentu dowolnego tekstu znajdującego się w Sieci, rozgraniczenie tekstów staje się trudne. Czy jeden tekst to zawartość jednego pliku? A może tekstem jest suma wszystkich możliwych dróg, prowadzących przez czytany tekst? Żadna z powyższych możliwości nie jest zadowalająca. Większość tekstów znajdujących się w sieci WWW zdaje się mieścić gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Poszczególne teksty niejako rozpadają się na szereg fragmentów, które można łączyć jak klocki w dowolnych konfiguracjach.

Warto przywołać tu jedną z idei opisanych przez Jorge Luisa Borgesa. W opowiadaniu Ogród o rozwidlających się ścieżkach znajdujemy opis księgi-labiryntu. Księga ta tworzy splątaną mieszaninę wielu ścieżek, z których każda jest możliwym rozwinięciem opowiadanej historii. Labirynt sprzecznych ze sobą wątków pojawia się dlatego, że opowieść rozwija się równocześnie we wszystkich możliwych kierunkach. W zwykłej opowieści, gdy bohater staje na rozwidleniu dróg, wybiera jedną z nich i podąża nią. W księdze-labiryncie z opowiadania Borgesa, bohater wybiera równocześnie obydwie drogi i każdą z nich podążą, przez co powstają dwie wersje fabuły, dwa możliwe światy. A i one z czasem rozszczepiają się tworząc ostatecznie księgę, która jest opisem wszystkich możliwych światów, wszystkich możliwych wersji wydarzeń. Uogólniając ten obraz, można sobie wyobrazić swoistą borgesowską czasoprzestrzeń, zawierającą w sobie wszystkie możliwe opowieści, wszystkie możliwe idee. Wśród wszystkich tych idei, jak wśród eksponatów w muzeum, przebiega nieskończona ilość ścieżek, tworzących splątaną sieć powiązań - totalną księgę. Pewnego rodzaju ucieleśnieniem tej idei stać może się w swej skrajnej formie Internet. Księgą totalną, obejmującą wszystkie księgi.

Jednak labirynt opisany przez Borgesa, choć nieograniczony w czasie, miał granice przynajmniej w przestrzeni - był wydrukowaną na papierze książką. Co więcej miał też swojego twórcę. Tu już rzeczywistość prześciga fikcję autora Ogrodu o rozwidlających się ścieżkach. Sieć istnieje w przestrzeni tylko w swej materialnej formie, jako fizyczna sieć komputerów. Książka zastąpiona zostaje przez mnóstwo połączonych ze sobą komputerów. Gdzie jednak odnaleźć autora tego labiryntu?

Autor

W erze druku autor dostarczał gotowe dzieło. Myśli, wyrażone słowami, uporządkowane w określony sposób. Wszystko to zgodnie z intencją autora, który miał pewną kontrolę nad tym, co stworzył - zarówno nad formą, jak i nad treścią. Tymczasem, jak twierdzą krytycy, era tekstów elektronicznych pozbawi autora tej roli, sprowadzając go do twórcy półproduktów. Przestanie istnieć książka, jako gotowe, pre-egzystujące dzieło. Książka będzie dopiero powstawać w akcie czytania. Bo to czytelnik, nie autor, będzie decydował o tym, w jakim porządku zapoznawać się z jej poszczególnymi fragmentami. Rola autora ulega ograniczeniu, a w skrajnym przypadku może zostać niemal wyeliminowana. Zarzut ten nie jest tak absurdalny, jak mógłby wydawać się na pierwszy rzut oka. Ktoś mógłby złośliwie zauważyć, że teksty nie będą się lęgły same z siebie ani ze słomy zgniłej - i to nie ulega wątpliwości. Jednakże gdy część roli autora przejmuje czytelnik, autor staje się kimś mniej. Gdy samo dzieło traci granice i rozmywa się, przestaje mieć autora. Składamy tekst z fragmentów stworzonych przez różnych autorów i już pojawia się pytanie - kto jest autorem tej nowej całości. Czy wszyscy poszczególni twórcy, czy może raczej ten, kto złożył teksty w gotowe dzieło?

Problem ten już dziś widać na przykładzie oprogramowania. Program komputerowy też musi zostać przez kogoś napisany. Możliwa i raczej typowa jest jednak sytuacja, w której program ma wielu autorów. Program przestaje mieć wtedy autora, który zostaje zastąpiony etykietką - może nią być nazwa firmy (autorem systemu operacyjnego Windows w pewnym sensie okazuje się być niejaki Microsoft) lub jakieś wyjątkowo symboliczne nazwisko (inni mówią, że Windows stworzony został przez Billa Gatesa). Na tym przykładzie widać wyraźnie, że autor jest właściwie wyłącznie etykietką, która może się nijak mieć do tego, kto faktycznie stworzył dane dzieło. A przy tym wszystkim ilu użytkowników programów komputerowych jest zainteresowanych nazwiskami ich twórców?

Marks posługiwał się niegdyś kategorią robotnika łącznego, gdy opisywał proces produkcji zachodzący w fabryce. Gdy ostateczny produkt nie jest tworzony przez żadną osobę, lecz przez całą instytucję, nie ma twórcy. Poszczególni robotnicy tworzą tylko półprodukty. Żaden z pracujących tam ludzi nie jest szczególnie istotny. Dla pracodawcy są oni tylko elementami szerszej całości. Przy tym nawet nie człowiek, jako całość, składa się na kategorię robotnika łącznego, lecz tylko ten jego fragment, który zatrudniony jest w fabryce. Myślę, że z analogiczną sytuacją możemy mieć do czynienia, gdy rozważamy rolę autora w dobie elektroniki. Przestał on być kimś ważnym. Stał się twórcą półproduktów, z których każdy może złożyć sobie własny tekst. Można przypuszczać, że dla odbiorców coraz mniejsze znaczenie będzie miało to, kto jest autorem tekstu. Z jednej strony można tu dostrzec ostateczne wyzwolenie się interpretacji tekstu od autora. Z drugiej jednak można spodziewać się niemałego oporu, zwłaszcza ze strony samych twórców, zainteresowanych czerpaniem ze swej działalności wymiernych zysków.

Kwestia prawa autorskiego rodzi obecnie coraz więcej problemów. Gdy dzieło nie ma autora, gdy nie ma granic - komu przypisać autorstwo? I właściwie autorstwo czego miałoby to być? Przyszłość twórców zdaje się nie być zbyt optymistyczna. Ester Dyson zauważa, że prawdopodobnie możemy zacząć się żegnać z myślą o sprzedawaniu jakichkolwiek dzieł twórczych - w czasach elektronicznej, nie zaś atomowej, dystrybucji będzie to po prostu niemożliwe. Jej zdaniem właściwszym podejściem będzie sprzedawanie samego aktu twórczego. Twórca będzie musiał brać pieniądze za to, że w ogóle weźmie się za tworzenie czegokolwiek. Być może takie podejście ma realne szanse powodzenia. Pouczający jest tu przykład amerykańskiego pisarza Stephena Kinga. Początek swej nowej, nie publikowanej wcześniej, książki umieścił w Internecie. Nie domagał się od nikogo pieniędzy za przeczytanie tego tekstu, skopiowanie go czy rozpowszechnianie. Równocześnie jednak pisarz zastrzegł, że jeśli określony procent czytelników nie wniesie skromnej opłaty, on nie napisze ciągu dalszego. I udało mu się zarobić na tym tekście - właśnie dlatego, że zaakceptował nowe warunki i dostosował do nich swoją strategię sprzedaży.

O dialektyce formy i treści

Zmiany struktury tekstów to tylko jeden z aspektów e-piśmiennictwa. Znaczące zmiany zachodzą również na poziomie formy, czyli wizualnego kształtu książek. Na ten aspekt elektronicznych tekstów, to jest na ich graficzne i ludyczne właściwości, zwraca uwagę Richard Lanham. Twierdzi on, że druk pozbawił teksty swoistej współzależności pomiędzy stylem a formą, powierzchnią tekstu a jego zawartością (bipolar decorum). Istniało przekonanie, że sam alfabet, jak i forma tekstu powinny być zupełnie przezroczyste, tak, by nie zakłócały odbioru tekstu. Z takiego punktu widzenia forma jest czymś obok treści, złem koniecznym. Zauważmy, jak bardzo różni się to od podejścia sprzed ery druku, gdy kaligrafia była kultywowana, a w dziedzinie iluminacji i zdobienia książek rodziły się prawdziwe dzieła sztuki. W erze druku natomiast to wszystko zanikło. Książki zaczęto wydawać niemal ascetycznie. Swoją rolę odegrały tu ograniczenia technologiczne. Długo brakowało technologii, która umożliwiałaby dobre wydrukowanie ilustracji. Zatem ilustracje nie zagościły w tanich książkach, gdyż to wiązałoby się z koniecznością ilustrowania ich ręcznego - to zaś niepotrzebnie zwiększyłoby koszt książek i czas jej produkcji. Ostatecznie w epoce druku wszelkie dodatkowe elementy stawały się zbędnym dodatkiem, zakłóceniem, które nie pozwalało obcować z czystą ideą. Dlatego też z pism drukowanych stopniowo znikały wszelkie ozdobniki -- inicjały, wyrafinowane kroje czcionek itp. Pomijając pewne wyjątkowe przypadki (wydawnictwa albumowe i tym podobne), przy wydawaniu książek zdaje się panować zasada, że dobry skład powinien być niezauważalny. Wszystko, co nazbyt rzuca się w oczy, jest postrzegane jako wyraz złego smaku. Forma nie powinna rozpraszać, bo to tekst jest tak naprawdę ważny.

Warto zauważyć, że mamy tu do czynienia ze zmianą znacznie głębszą, niż dotyczącą samej formy nadawanej tekstom. Możemy tu dostrzec przejawy bardziej podstawowej opozycji. Przyjrzyjmy się roli, jaką odgrywa tu sam alfabet. Znaki alfabetu łacińskiego są zupełnie pozbawione treści. Są czystym, sterylnym narzędziem, które pozwala wyrażać myśli. Jest to jednak koniec pewnej drogi. Pierwsze pisma były obrazkowe, używane w nich znaki zaś często były odwzorowaniem tego, co oznaczały. Stopniowo dokonywało się przejście od pism piktograficznych, przez ideograficzne (gdzie znak odnosił się do określonego pojęcia) do pism fonetycznych. Dopiero tutaj poszczególne znaki alfabetu zaczęły odnosić się nie tyle do przedmiotów, co do pewnych dźwięków wydawanych przez człowieka. Najpierw do całych słów (pisma logograficzne), potem do sylab (pisma sylabiczne), wreszcie do poszczególnych fonemów (w pismach alfabetycznych). Zauważmy, że w tym procesie pismo stawało się stopniowo coraz bardziej ekonomiczne i elastyczne. Liczba znaków malała - od setek czy tysięcy znaków w pismach obrazkowych, do około trzydziestu we współczesnych alfabetach. To znacząco ułatwiało naukę sztuki pisania i czytania. Co nie mniej ważne, pismo alfabetyczne pozwala oddać, przy mniejszej liczbie używanych znaków, znacznie więcej treści. Gdy odrywamy się od otaczających nas kształtów, możemy wreszcie opisać rzeczy, których nie sposób zobaczyć.

Na nieco innym poziomie można zaobserwować stopniowe przechodzenie od przedstawiania myśli za pomocą obrazów i wyobrażeń do przedstawiania jej za pomocą pojęć, stopniowo wyzwalających się w wszelkich związków z obrazami. Platon w celu opisania swojej wizji świata używał metafor. Obecnie fizyk posługuje się zapisem formalnym, który bywa zupełnie oderwany od jakiejkolwiek naoczności. Być może znajduje to swoje odbicie także w tym, jak wyglądają teksty ery druku. Rezygnacja z obrazowości alfabetu, języka, skłania ku traktowaniu pojęć jako neutralnego narzędzia, pozwalającego wyrażać idee w sposób czysty.

Lanham twierdzi, że jest to ograniczenie, którego należy się pozbyć. Forma powinna współgrać z treścią. I tu przychodzi w sukurs technologia komputerowa, która pozwala na dowolne wzbogacanie tekstu ozdobnikami - zaczynając od wyboru kroju czcionki, a na uzupełnianiu tekstu obrazami, dźwiękami czy animacjami kończąc. Dzięki temu, jak twierdzi Lanham, tekst odzyskuje swój pełen blask. Forma dodaje blasku treści, treść zaś formie. Przy tym nie sposób pominąć tu czysto ekonomicznego aspektu tej sprawy. Wydawnictwo papierowe, z dużą ilością kolorów, ilustracji i tym podobnych ozdób, jest bardzo kosztowne. Uzyskanie dowolnego efektu wyłącznie na ekranie monitora jest znacznie tańsze, niż przeniesienie go na papier.

Warto dostrzec w argumentacji Lanhama echa rozważań van Liera dotyczących przeróżnych efektów synergetycznych. Wzajemne udoskonalanie się formy i treści jest przecież niczym innym, jak kolejnym objawem synergii charakterystycznych, zdaniem van Liera, dla nowoczesnej kultury. Pod wpływem druku wizualna forma książki wyraźnie oddzieliła się od jej treści. Dziś możemy obserwować ponowne zespolenie się tych nierozłącznych przecież elementów. Być może pozwoli to przekroczyć granice wyznaczane dotychczas przez druk, co pozwoli literaturze i nauce odkryć rejony, których istnienia nawet nie podejrzewaliśmy.

Myron Tuman zdaje się nie podzielać takiego optymizmu. Nie dostrzega uwolnienia czy udoskonalenia tekstu, lecz jego degradację. Słowa przestaną być ucieleśnieniem myśli - a zatem i filozofii, historii itp. Tekstom odmówiona zostanie rola logicznego, wyższego sposobu wyrażania wiedzy symbolicznej. Literatura zostanie pozbawiona wyrafinowania słów. Zamiast tego autorzy zaczną nas czarować formą. Nie przysłuży się to ani literaturze, ani nauce. Wydaje się jednak, że takie narzekanie jest nieco na wyrost. Twórca dostaje do ręki znacznie bogatszy zasób środków ekspresji i to jest dobre. Zapewne wielu z twórców w zachwycie nowymi zabawkami zapomni o wadze słów, dając nam przepiękne formalnie, a marne treściowo dzieła. Trudno. Jednak zupełny upadek literatury chyba nam nie grozi. Skoro tłumy grafomanów nie zabiły literatury, nie zrobią też tego multimedialni grafomani nowych czasów.

Pewną trudność można dostrzec tylko w tym, że wraz z powszechnością dostępu do Internetu, pojawiła się też całkowita swoboda w publikowaniu. Zniknął filtr, w postaci wydawców, który niegdyś decydował o tym, co zostanie opublikowane. Dzięki temu jednak zalew tandety był znacząco mniejszy, choć oczywiście nie zerowy. W Sieci każdy może umieścić swój tekst, co prawdopodobnie przyczyni się do tego, że coraz trudniej będzie odnaleźć w tym oceanie słów wartościowy tekst. Wątpliwa też staje się wiarygodność informacji znalezionych w Sieci, co niestety znacznie zmniejsza jej użyteczność dla prowadzących poważniejsze badania. Jednak nie są to trudności nie do przezwyciężenia. Rolę przewodników zaczynają odgrywać tu specjalizowane katalogi tematyczne, które biorą na siebie zadanie selekcjonowania informacji. Być może przyszłość przyniesie sytuację, w której takie katalogi będą gwarancją rzetelności tak, jak niegdyś mógł być nią autor.

Nowa era piśmiennictwa - dwie metafory

Pojawienie się pisma niewątpliwie rozpoczęło nowy etap rozwoju ludzkości. Wynalezienie druku nadało kulturze budowanej na słowach określoną formę. Dziś możemy obserwować kolejną rewolucję. Rozwój technologiczny, zwłaszcza w dziedzinie elektroniki i komputeryzacji, towarzyszy kształtowaniu się nowej formy kultury. W Sieci możemy odnaleźć ogromną ilość słów. Niezmierzona ilość idei i opowieści, które uwolniły się od czasu i przestrzeni i znalazły się w nowej przestrzeni, stworzonej przez człowieka. I do tej przestrzeni każdy człowiek może uzyskać dostęp - niezależnie od swego położenia geograficznego. Każdy może tam wkroczyć, w poszukiwaniu dowolnej wiedzy. Systemy wyszukiwania i indeksowania pozwalają zwiększyć szanse odnalezienia poszukiwanych słów i znacząco skrócić czas ich oczekiwania. Równocześnie jednak trzeba się liczyć z istnym zalewem informacji i koniecznością mozolnego przebierania i wyszukiwania słów wartościowych. To zaś wiąże się z koniecznością nabycia szeregu umiejętności. Tak jak człowiek piśmienny musiał nauczyć się czytać i pisać, a także poruszać w świecie książek i czasopism, tak człowiek e-piśmienny musi nabyć szereg umiejętności, takich jak obsługa komputera czy stosownego oprogramowania.

Zauważyć tu jednak można jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Rzeczywiście Pajęczyna umożliwia tworzenie otwartych strukturalnie dzieł, o nowej, elektronicznej logice tekstu. I tu wszystko może się wydawać w porządku -- twórcy chcą to tworzyć, czytelnicy czytać. Pewna wątpliwość pojawia się jednak w przypadku tekstów starszych. W Sieci można odnaleźć elektroniczne egzemplarze licznych książek. Spora część historii literatury znalazła się już w Pajęczynie. Problem w tym, że teksty te powstawały w erze druku (i wcześniej). Co za tym idzie intencją ich autorów było, by miały one określoną strukturę, wyznaczaną przez logikę druku. Po przekształceniu ich w formę cyfrową, z intencji autora nie pozostaje już wiele. Tekst zmienia się, ponosząc wszystkie tego konsekwencje. Nie sposób mieć do nikogo pretensji - drukowanie dzieł pisanych ręcznie też miało swoje konsekwencje, które mogły wydawać się złe. Taka książka stawała się czymś mniej rzadkim, mniej godnym szacunku. Czyż nie było wielkim bluźnierstwem powierzanie słów Pisma Świętego maszynie? Jak na ironię właśnie rozpowszechnienie Słowa Bożego przez ten niegodny środek przyczyniło się do tego, że władza Kościoła Katolickiego upadła pod naciskiem reformatorów.

Tekst zmienia swoją strukturę i formę, otwierając nowe możliwości. Naturalnie zmiany są stopniowe. Nawyki myślenia i tworzenia tekstów nie znikną z dnia na dzień. Większość tekstów znajdujących się w Sieci nie przybrała jeszcze nowego kształtu. Trudno przewidzieć jak będzie wyglądał tekst nowych czasów, tekst czysto elektroniczny. Dziś jeszcze elektroniki używa się głównie po to, by odwzorować to wszystko, na co pozwalał druk. Otrzymujemy zwykłe teksty, będące przedłużeniem ery druku, przeniesione w świat elektroniczny - zachowują linearną strukturę i ascetyzm formalny. Podobnie było, gdy to druk był młodym wynalazkiem. Pierwsze druki (wydawane mniej więcej do XV w. - dziś nazywa się je inkunabułami) tworzone były zgodnie z normami edytorskimi typowymi dla tekstów przepisywanych ręcznie. Dopiero później druk wykształcił własne kanony - inkunabuły zostały zastąpione przez starodruki. Faktem jest, że to odbiorcy zadecydują o tym, jak będą wyglądać nowe teksty. A biorąc pod uwagę, że liczba osób czytających książki zdaje się szybko maleć, dzieci zaś chętniej sięgają po wydawnictwa multimedialne, można zaryzykować stwierdzenie, że przyszłość należy jednak do komputerów.

Znów wypada podkreślić, że nie Internet czy rozwój elektroniki jest tu źródłem zmian. Od dawna zauważa się, że współczesna kultura staje się bardziej obrazkowa. Telewizja, jako medium dominujące w drugiej połowie XX wieku, od dawna przemawia raczej obrazami, niż słowami. Statystyki nie od dziś straszą nas narastającym analfabetyzmem. A multimedialne możliwości oferowane przez komputery są tak duże, że raczej trudno oczekiwać, by z nich rezygnowano. Można raczej przypuszczać, że w świecie tak pełnym przeróżnych informacji, wykorzystywany będzie każdy sposób przyciągania uwagi potencjalnego czytelnika. Zdaje się, że w tej walce konieczne będzie połączenie sił tekstu z innymi środkami ekspresji. Być może przyszłość książek już dziś możemy oglądać w postaci publikacji multimedialnych.

Pozostaje pytanie, czym dla tekstów jest Sieć i czym może się stać? Przywołajmy jeszcze jedną metaforę wywodzącą się z opowiadań Borgesa. Wyobraźmy sobie książkę zawierającą określoną liczbę słów, złożonych z pewnej, ograniczonej liczby znaków. Ilość możliwych kombinacji znaków jest skończona - wyznaczana przez ilość znaków i długość ciągu. Wyobraźmy sobie teraz, że każda kombinacja ma swoją księgę. Wszystkie księgi, zawierające wszystkie możliwe kombinacje znaków tworzą zaś bibliotekę. Taką bibliotekę odnajdujemy w opowiadaniu Biblioteka Babel. Biblioteka taka zawierałaby wszystkie możliwe do napisania opowieści, wszystkie idee, które dadzą ująć się w słowa. I to wszystko we wszystkich możliwych językach. Otrzymalibyśmy w ten sposób kompletne archiwum wszystkich słów i idei. Byłyby tam teksty broniące dowolnej idei i teksty obalające ją. A także wszelki możliwy bełkot. Obraz ten odpowiada temu, czym w skrajnej swej postaci mógłby stać się Internet.

Internet ma szanse stać się totalnym archiwum ludzkiej wiedzy. W tym miejscu warto jednak przypomnieć raz jeszcze ostrzeżenia Platona. Wraz z pojawieniem się ksiąg, mądrość i pamięć mogą zostać wyparte przez wiedzę i archiwa. Te ostrzeżenia dziś, wraz z erą komputerów, zyskują tylko na znaczeniu. Czy człowiek z wielką, podręczną encyklopedią pod ręką, będzie jeszcze zainteresowany mądrością, czy ograniczy się tylko do gromadzenia mnóstwa niepowiązanych wzajemnie informacji? Czy człowiek skupiony na szczątkowych informacjach będzie jeszcze w stanie odnaleźć w sobie intuicję i ten przebłysk wizji, który niejednokrotnie doprowadzał do narodzin nowych, błyskotliwych teorii naukowych i przyczyniał się do poszerzenia naszej wiedzy? A może wszelkiego rodzaju badacze staną się tylko zbieraczami informacji i jedyne co będą potrafili zrobić z informacją, to dodać ją do muzeum, jak kolejny okaz motyla? Tym właśnie może stać się Internet - wielką kolekcją motyli, totalną biblioteką wszystkich informacji, bo raczej nie zbiorem wiedzy. W Elektronicznej Bibliotece Babel znajdą się specjaliści dodający nowe księgi. Znajdą się tacy, którzy oprowadzą gości. Inni pomogą odszukać konkretne książki. Lecz biblioteka stanie się nieskończona i zawierać będzie wszystko. Bomba megabitowa, opisywana między innymi przez Stanisława Lema, zdaje się właśnie eksplodować. Ilość zdobytych i zarejestrowanych informacji zdaje się przekraczać możliwości przetwarzania jakiegokolwiek człowieka.

Naturalnie należy uważać, by nie dać się ponieść tej metaforze. Trzeba uważać, by w Internecie nie dostrzec czegoś, czego tam nie ma. Przy całej swej niezwykłości i nowoczesności, nie wnosi on tak wiele nowego, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka zdawać. Jakkolwiek zagrożenia związane ze zmierzchem ery druku zdają się być poważne, pamiętać należy, że większość z nich pojawiała się już w erze druku, gdy Internet nie był nawet ideą. Sieć nie wniosła tu nowej jakości. To nie pojawienie się Internetu, czy nawet tekstów elektronicznych, spowodowało odchodzenie od logiki druku. Ten proces zaczął się znacznie wcześniej. Logikę druku zaczęto odrzucać jeszcze nim pojawiły się elektroniczne książki. Robili to zarówno autorzy, jak i czytelnicy. Przy tym w równym stopniu dotyczy to książek beletrystycznych, jak i naukowych. Tendencje do tworzenia dzieł, których struktura była by bardziej otwarta, swobodniejsza niż ta narzucana przez logikę druku, istniała już od dawna. To nie elektronika, nie Internet ją stworzyły. Pozwoliły jej za to znaleźć doskonałe ucieleśnienie. Tworzenie otwartych strukturalnie dzieł stało się tak łatwe, że aż naturalne. Wygoda obcowania z takim dziełem również gwałtownie wzrosła.

Należy także wspomnieć o jednej jeszcze rzeczy. W niniejszym rozdziale skupiłem się na funkcjonowaniu w środowisku WWW tekstów. Jednak nie tylko je możemy tam spotkać. Także obrazy, muzyka, rzeźby i niemal wszelkie inne formy ekspresji artystycznej mogą w Pajęczynie odnaleźć swe miejsce. Jednakże obecnie jest to jeszcze nurt dość uboczny. Można jednak przypuszczać, że wraz ze wzrostem możliwości komputerów, oraz przepustowości łączy, proporcje się wyrównają i teksty utracą swą dotychczasową przewagę liczebną. Wówczas Internet stanie się ucieleśnieniem opisywanego przez Malreaux muzeum wyobraźni.

Pojawienie się instytucji muzeum ostatecznie wyrwało dzieła sztuki z ich kulturowego kontekstu. Przedstawienia bogów przestały być elementami kultu, obrazy wyrwano z przeznaczonych im miejsc na ścianach, portrety przodków stały się po prostu obrazami zawierającymi ludzkie postacie. Wszystko, co miało jakieś znaczenie w swym pierwotnym kontekście, nagle stało się tylko eksponatem w muzeum, dziełem sztuki jako takim. Kolejnym etapem, zdaniem Malreaux, miało być wyrwanie muzeum z ram przestrzeni. W epoce Renesansu, człowiek zainteresowany sztuką musiałby zwiedzić całą Europę, by poznać choć część współczesnej mu sztuki. W dobie reprodukcji, mamy dostęp do niezliczonej ilości dzieł sztuki i nawet nie musimy ruszyć się z domu. W naszej wyobraźni możemy niejako stworzyć własne muzeum. Dziś do muzeum wyobraźni możemy wejść uruchamiając komputer.

W wirtualnej przestrzeni Sieci znajduje się spory zbiór wytworów artystów wszelkich epok. Swoje internetowe strony posiadają liczne muzea, inne strony tworzone są przez hobbystów i wielbicieli, jeszcze inne przez galerie i domy aukcyjne. Dzięki temu w Internecie możemy znaleźć dzieła sztuki wszelkiego rodzaju. A mówiąc dokładniej możemy znaleźć ich reprodukcje. Nie jest to jednak nic niezwykłego - od ponad stu lat przyzwyczajamy się do obcowania przede wszystkim z reprodukcjami. A te, które znaleźć możemy w przestrzeni elektronicznej, są wyjątkowo udane. Obrazowi w wirtualnej galerii możemy przyjrzeć się z bliska a rzeźbę możemy obejrzeć z wielu stron, podczas gdy w realnych muzeach jest to z reguły niemożliwe. Wciąż pozostaje to wirtualny kontakt ze sztuką, ale jakież to wygodne, a przy tym znacznie tańsze niż podróżowanie po muzeach całego świata.

Podsumowanie

Internet poszerza nasz kontakt ze sztuką, zwiększając dostęp do niej. Równocześnie jednak czegoś nas pozbawia. W masie reprodukcji znika oryginał, ale przecież nie od dziś zmienia się charakter oryginału. Już Benjamin zwracał uwagę na pewne zmiany. Paradoksalnie oryginał stał się czymś wtórnym wobec kopii. Zwykle to z reprodukcjami mamy do czynienia. Aura pierwotnego, autentycznego dzieła jest niejako kreowana przez przeciwstawienie go reprodukcjom. Nie odwrotnie. A w dobie cyfrowej oryginał wręcz znika. Niektóre dzieła sztuki rodzą się w komputerze i poza rzeczywistość komputera nigdy nie wychodzą. Coś takiego, jak pierwsza kopia, nie ma żadnego znaczenia w świecie przedmiotów zdigitalizowanych. Kultura nadal istnieje w zobiektywizowanej formie, niemniej jedna staje się jakby mniej namacalna i realna. Archeologowie przyszłości mogą mieć niezły orzech do zgryzienia, gdy będą próbować zrekonstruować naszą kulturę po jej materialnych pozostałościach.

Tu warto zauważyć, że w przypadku tekstów oryginał jako taki nigdy nie miał szczególnego znaczenia - choć rękopisy czy pierwsze wydania niektórych książek osiągają zawrotne ceny, jednak w swej istocie niewiele różnią się od kopii. Być może dlatego to właśnie teksty pierwsze przechodzą masową, cyfrową transformację, a my na ich przykładzie możemy wskazać kilka cech nadchodzącej przemiany.

Przede wszystkim podkreślić trzeba to, że w Sieci twórcy dostają absolutną wolność słowa, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Mogą pisać co chcą, jak chcą. Nie ogranicza ani urząd cenzorski, ani instytucja wydawców. Wolność jest w porządku, jednak tym samym znikają także wszelkie zapory chroniące nas przed nadmiernym zalewem słów. Już era druku produkowała ilość tekstów, niemożliwą do przyswojenia przez żadnego człowieka. Era elektroniczna sprawi, że będzie ich jeszcze więcej i jeszcze trudniejsze będzie odnalezienie tekstów wartościowych. To zaś otwiera rynek systemów wyszukiwania, katalogowania i recenzowania tekstów, dając zajęcie krytykom i selekcjonerom. Równocześnie jest to być może nisza, w której schronienie znajdą wydawnictwa papierowe - Sieć, ze swoją łatwością dystrybucji, prawdopodobnie przejmie większość wydawniczego ruchu, jednak renomowane wydawnictwa papierowe będą mogły stać się gwarancją jakości. Książki papierowe zapewne znajdą się na marginesie, jednak nie znikną zupełnie.

Łatwość publikacji tekstów w Internecie, gdzie dostępne są dla wszystkich chętnych, ma też inną, ważną konsekwencję. Dzięki niej być może uda się powstrzymać swoistą homogenizację kultury, z jaką mamy ostatnio do czynienia. Gdy kilka centralnych nadajników przesyła coś do setek tysięcy odbiorników, trudno o różnicowanie. Posłużmy się tu przykładem stacji telewizyjnych. Mogą stać się wyznacznikami wszelkiego rodzaju norm, eliminując przekazy z tymi normami niezgodne. Równocześnie stacje telewizyjne muszą projektować program tak, by zadowolił możliwie najwięcej ludzi. W konsekwencji uzyskujemy w miarę jednorodny przekaz, który otrzymują wszyscy - niezależnie od stopnia zainteresowania takimi treściami. To redaktor programowy decyduje o tym, co ogląda widz. W Sieci jest inaczej. Odbiorca sam decyduje o tym, co ogląda. Przy tym łatwość publikacji w globalnej sieci komputerowej sprawia, że naprawdę jest w czym wybierać. Każdy, kto zechce, ma możliwość wyboru. Innymi słowy - Internet daje nam nie tylko wolność słowa, ale także swobodę decydowania o tym, kogo lub czego chcemy słuchać. Sieć, w przeciwieństwie do innych środków masowego przekazu, promuje indywidualność i różnorodność, co może stanowić znaczącą przeciwwagę dla kultury masowej.

Równocześnie jednak należy podkreślić to, że w Sieci kultura staje się coraz mniej namacalna. Coraz mniej przedmiotów, które mogły by stanowić jej podstawę. Kultura zawsze kreowała świat symboli, który nie był tożsamy z rzeczywistym światem. Jednak świat kultury coraz bardziej oddala się od świata realnych przedmiotów. Zaczyna brakować fundamentów, na których można oprzeć swój światopogląd czy system wiedzy. Człowiek nagle zostaje pozbawiony podstawy i musi sobie jakoś z tym radzić. Jak okaże się w kolejnym rozdziale sam człowiek również staje się coraz bardziej wirtualny. Komunikując się za pośrednictwem komputerów, żyjąc w wirtualnym świecie, powoli zaczyna się stapiać z wyznaczaną przez technikę kulturą.



[Poprzedni rozdział]­><­[Spis treści]­><­

Słowa napisał:Marcin Sieńko
Data ostatniej aktualizacji:17. 11. 2003