Szymon z klanu Malkavian

Pęknięte zwierciadło -- symbol klanu Malkavian.

Jestem Szymon z klanu Malkavian. Żyję od 120 lat. I nie mogę umrzeć. (Mam niejasne wrażenie, że te słowa będą kiedyś znane, hi, hi... A może już były? Ech, czas nie jest najprostszą rzeczą...)

Jestem nieśmiertelny (no, prawie). Od niedawna nawet potrafię się do tego przyznać. Duża w tym zasługa grup wsparcia, takich jak wasza. Pozwala przełamać mechanizm zaprzeczeń... Ale nie popadajmy w dygresje.

Czasy, w których przyszło mi się narodzić, to były ciężkie czasy. Wszędzie bieda, przebrzydły kapitalizm w swym najlepszym wydaniu i w ogóle. Także moja rodzina nie miała mi zbyt wiele do zaoferowania. Za to perfekcyjnie nauczyli mnie patrzeć na świat i widzieć to, co widzę do dziś - egoizm, chciwość i inne takie. Naturalnie nauczyli mnie też czytać i pisać, dzięki czemu mogłem poznać również to, jak świat powinien wyglądać. No, przynajmniej zdaniem niektórych. Ech, uwielbiałem książki. Zastępowały mi wszystko, czego mogło mi brakować. Kochałem te słowa, szelest papieru i jego miękki dotyk na opuszkach palców. W książkach wszystko było tak inne od tego, co widziałem wokół...

Ostatecznie nie wyszło mi to na dobre. Już w wieku 25 nienawidziłem tego świata i beznadziejnych ludzi w nim żyjących. W pewnym momencie uznałem nawet, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest zwariować. Niestety nieszczególnie mi się to udawało (brak mi chyba wrodzonego talentu, hi, hi). Zresztą systematycznie popadałem w stany depresyjne - chyba cudem tylko nie popełniłem w którejś z takich chwil samobójstwa. Nie, to nie był cud. Raczej tchórzostwo. Zwykle brakowało mi odwagi by uczynić tak drastyczny krok. Miałem wtedy raczej skłonności do kuszenia losu, licząc, że on zrobi to za mnie. W jakich ja miejscach nie bywałem. Z jakimiż mentami się nie zadawałem. Typowy okaz straceńczej odwagi. I nic - przeżyłem. A los okazał się bardziej złośliwy niż mogłem się po nim spodziewać. Dopadł mnie w końcu, ale bynajmniej nie zabił. O nie, to byłoby zbyt proste. Choć w pewnym sensie... Nieważne. Wróćmy do wątku głównego.

Swoją frustrację szybko zacząłem przerzucać na okolicznych ludzi, stając się dość złośliwym i cynicznym osobnikiem. To było łatwe i zapewniało trochę wytchnienia. A poza tym po prostu lubiłem to, a nie lubiłem ludzi. Ostatecznie jednak ta złośliwość przywiodła mnie tu, gdzie jestem dzisiaj. Oto jak może się skończyć niewinny żart. Ale nie uprzedzajmy faktów, jak zwykł mawiać bądź też będzie kiedyś mawiał pewien człowiek...

Czym mógł zajmować się ktoś taki jak ja? Za dużo myślałem, żeby wykonywać jakąś uczciwą pracę. Za mało myślałem, aby zostać jakiś naukowcem. Została mi kariera pisarza, czyli obiboka i darmozjada - jak wolał to nazywać mój ojciec. Pisałem co tylko ludzie chcieli kupować - wywrotowe odezwy i kpiące opowiadania, czasem napisałem coś do gazety i jakoś to się toczyło. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak źle mogą się skończyć niektóre żarty...

Otóż stało się tak, że pewnego razu przeczytałem sobie książkę pt. Dracula. Śliczna była. Wielce poważna, nadęta i w ogóle. Postanowiłem więc sobie zakpić z jej powagi i zadęcia i napisałem swoją historyjkę o wampirach. Zrobiłem z nich szalone istoty, pragnące by ktoś je pokochał, przytulił i znów zamienił w człowieka. Życie jeszcze bardziej utrudniały im ich przeróżne, jakże nadludzkie, moce. Biedne wampirki zamieniały się w nietoperze lub wilki w najmniej spodziewanych momentach, były ogólnie mówiąc niekompetentne i jak mi się wydawało - wreszcie zabawne. Historia wskazuje jednak na to, że postać, którą stworzyłem, miała w sobie zbyt wiele karykaturalnych cech. A może zbyt mało? Trudno wyczuć. Grunt, że historia poszła w świat. Pewnie szybko bym o niej zapomniał, gdyby nie to, że wkrótce zacząłem być śledzony przez jakiegoś bladego osobnika. Za dnia był spokój, ale gdy tylko po zmroku wyszedłem z domu - widziałem go chodzącego za mną. Nawet specjalnie się nie krył. Gdy byłem w domu, patrzył w okna mego mieszkania, stojąc pod uliczną latarnią. Mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Wysoki i niezmiernie chudy. Długie, brudne włosy i tanie ubranie. Przeciętny lump - mówiąc krótko. Pewnie nawet tego wszystkiego nie potraktowałbym poważnie, gdyby pewnego dnia na moich oczach nie dopadł jakiejś kobiety.

Była późna noc. No, właściwie to był już wczesny ranek; powiedzmy przedświt. Wracałem do domu z jakiejś knajpy, zastanawiając się głównie nad tym, co powie moja gospodyni, gdy dowie się, że znów przepiłem należny jej zaległy czynsz. Ulica była pusta, tylko gdzieś w oddali we mgle majaczyła kobieca sylwetka. Młoda kobieta szła z naprzeciwka drugą stroną ulicy. Gdy była już w odległości jakichś 20 metrów ode mnie, nagle pojawił się on. Pojawił się, niewiadomo skąd, tuż za nią. Chciałem ostrzegawczo krzyknąć, ale nawet nie zdążyłem. Jedną rękę położył na jej ustach i odchylił jej głowę odsłaniając białą szyję. Później wgryzł się w nią swymi równie białymi zębami. Wyraźnie widziałem jej czerwoną krew spływającą mu z warg. Chciałem skoczyć w ich stronę - sam nie wiem po co. Walczyć z tym nie miałem przecież i tak ochoty. Jakkolwiek by było, nie ruszyłem się nawet z miejsca. Stałem jak sparaliżowany i patrzyłem jak on spokojnie spija jej krew. Na ich twarzach malowała się jakaś ulotna ekstaza, była w tym wszystkim jakaś czułość, a nie agresja... Nagle podniósł głowę patrząc prosto na mnie. Otarł zakrwawione wargi, nie spuszczając ze mnie oczu, w których błyszczały ogniki ironii. Sprawiał wrażenie kogoś, kto właście opowiedział świetny dowcip i czeka na śmiech publiczności. Jakoś nie było mi do śmiechu. A on raz jeszcze pochylił się nad nią, ucałował ranę na jej szyi, puścił ją i zniknął. Dopiero wtedy poczułem, że znów mogę się ruszyć. Przedstawienie zakończono, zatem pora pójść za kulisy i porozmawiać z aktorami. Podszedłem więc do niej. Stała przez chwile nieruchomo, a później zaczęła iść dalej, jakby nic się nie stało.

Taak. Później - gdy próbowałem zagaić rozmowę - wstępnie oberwałem od niej parasolką. Jej bynajmniej nie radosne okrzyki szybko zwabiły jakiegoś samotnego mięśniaka o duszy bohatera, od którego zebrałem lanie właściwe. Ech, pod żadnym względem nie był to udany wieczór. W każdym razie pani szanowna nie miała na szyi nawet zadrapania. Nie pamiętała też, aby ktoś ostatnio wgryzał jej się w szyję. Aczkolwiek nie potrafiła wytłumaczyć śladów świeżej krwi na swoim kołnierzyku...

Cóż mogę powiedzieć - tajemniczy nieznajomy przykuł wreszcie moją uwagę. Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić dlaczego ktoś przygotował dla mnie takie przedstawienie (bo przecież TO nie mogło być naprawdę - byłem wtedy święcie o tym przekonany). I to angażujące kilka osób. Spisek jakiś czy co? I dlaczego ja? Tak, to akurat pytanie miałem sobie powtarzać nader często. Jak by nie było, zacząłem zwracać baczniejszą uwagę na swojego tajemniczego nieznajomego. A on śledził mnie dalej. Niemal gdzie bym się nie odwrócił widziałem jego uśmiechniętą gębę. Kilka razy próbowałem do niego podejść, ale natychmiast znikał. Doprowadzał mnie tym do szału. Cały czas czułem, że mnie obserwuje i wreszcie zacząłem się bać. Chyba zaczynałem nawet popadać w lekką paranoję. Policjanci zaczęli mnie już straszyć szpitalem wariatów a znajomi coraz dziwniej na mnie patrzyli. Aż do pewnej nocy, w której wreszcie go poznałem.

Wracałem wtedy z redakcji gazety, w której czasem coś mi wydrukowali. Właściwie było to jedno z podstawowych źródeł mego utrzymania. Pamiętam, że dzień był beznadziejny. Znów wpadałem w lekko depresyjny stan, miałem dość wszystkiego i byłem doszczętnie wyprany z energii. Jakby wszystkiego było mało, gdy otworzyłem drzwi mieszkania, ujrzałem go wygodnie rozłożonego na moim łóżku.

- Nie powiem, żebyś mieszkał zbyt wygodnie - zagaił. - Pewnie dlatego takie bzdury wypisujesz, co? Bieda rzuciła ci się na mózg? Niezdrowy tryb życia potrafi zaszkodzić każdemu...
Mówił swobodnym tonem przyjacielskiej pogawędki. Ja jednak nie byłem w nastroju do pogaduszek.
- Kim jesteś? - spytałem podniesionym tonem. Chciałem brzmieć w miarę spokojnie, jednak głos mój był zbyt wysoki. - Dlaczego za mną łazisz?
- Powiedzmy, że jestem fanem. Fanem, który ma jednak kilka uwag merytorycznych - mówił z raczej nieprzyjemnym uśmiechem. Reszta to już historia.

Przemienił mnie szybko, aczkolwiek nie bezboleśnie. Później było jeszcze gorzej. Na umówione spotkanie przyszła Weronika, moja przyjaciółka. Źle trafiła. Akurat zbierałem siły po przemienieniu a głód przesłaniał mi wszystko, gdy ona stanęła w drzwiach. Usłyszałem tylko dwa słowa Ojca - Wyssij ją. Nic nie mogło mnie już powstrzymać. Gdzieś, jak przez mgłę, docierał do mnie trzask zamkniętych przez niego drzwi i jego szaleńczy śmiech. Zapewne mógł mnie powstrzymać przed zabiciem jej, jednak nie zrobił tego. Po prostu cierpliwie zaczekał aż się uspokoję i zabrał mnie stamtąd. Wtedy umarłem. W nocy z 16 na 17 kwietnia, roku pańskiego 1903, na przedmieściach Berlina umarłem by zaistnieć jako wampir. Jedna z niewielu dat, których nie udało mi się zapomnieć...

No i teraz jestem kim jestem - dziwną istotą, która chciałaby być człowiekiem, zaś życie jej komplikują różne wampirze sprawki. Na przykład to, że przemieniono mnie bez akceptacji Księcia. Cóż - po bardzo krótkim kursie wstępnym pod hasłem Jak być wampirem i przetrwać musiałem wynosić się z miasta. Zresztą pewnie i tak szukała mnie policja. Wszak w moim mieszkaniu pozostało ciało Weroniki. I wędruję tak od tego czasu. Odwiedziłem wiele miast. Czasem wplątywałem się w miejscową politykę. Czasem robiłem za szpiega. Ale - jak wreszcie do mnie dotarło - nie jest to zbyt rozsądne postępowanie. Przy okazji nauczyłem się też, że całe to gadanie o nadludzkiej sile wampirów jest bardzo przesadzone. No, przynajmniej w moim przypadku. Z ludźmi wprawdzie nie miałem kłopotów, ale przeciętny wampir był dla mnie zbyt silny. Ale za to miałem okazję opanować umiejętność dzielnego podwijania ogona i chowania się. Tak, w tym można odnaleźć spełnienie... Mimo to w międzyczasie narobiłem sobie co nieco wrogów. Czasem tak trudno powstrzymać się od zrobienia jakiegoś żartu...

Później zmądrzałem i zacząłem grać rolę pustelnika. Zjawiałem się w nowym mieście i natychmiast schodziłem do kanałów. W większości przypadków Nosferatu, królujący zwykle nad kanałami, udzielali mi schronienia. Ciekawy klan. Nie pakują się w miejscową politykę, ale wiele się można od nich nauczyć... Ale znów popadam w dygresje. Zawsze miałem kłopoty z koncentracją. Niestety, jak się miałem wkrótce przekonać, kanały też nie były szczególnie bezpiecznym miejscem. Kiedyś natknąłem się na grupkę staruszków, którzy okazali się być wcale potężnymi wampirami, w dodatku odprawiającymi jakiś rytuał. Z trudem uszedłem z życiem. Co gorsza, od tej pory zaczął mi towarzyszyć jakiś duch. Bywa bardzo uciążliwy. Utrudnia mi nie-życie, jak tylko może. Wrzeszczy mi do ucha, lub gada coś w jakimś nie znamym mi języku. Czasem udaje mi się go przegonić, albo on zapomina o mnie. A czasem jest bezlitosny - przeszkadza w najmniej odpowiednich momentach, rzuca czymś we mnie i w ogóle nieźle się bawi. Szkoda tylko, że moim kosztem. Niestety będę chyba musiał nauczyć się z nim żyć...

Nieważne. Teraz trafiłem tutaj. Jak tam z waszym poczuciem humoru?

1996r.
Valid XHTML 1.1! Creative Commons License